Gdy jechałem do Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku, nie wiedziałem jeszcze, że umiera. Nie wiedziałem, że już nigdy z nią nie zamienię żadnego słowa. Nie porozmawiam o Norwidzie, Słowackim, Twardowskim. Ani o kościele, do którego nie chciało jej się chodzić, bo trzeba było co chwilę wstawać, siadać i znowu wstawać. O różańcu, którego sensu klepania nie mogła pojąć. O jej wyglądzie, z którego nigdy nie była zadowolona i z kimkolwiek zrobiła sobie zdjęcie komentowała je słowami: ‘Spotkanie Piękna i Brzydoty’. Ani też o jej ojcu, do którego miała szacunek tak wielki, że wszyscy święci razem wzięci nie mieli z nim szans. Nie wiedziałem, że już nigdy w dzień jej imienin nie wypiję z nią lampki koniaku, którego nie cierpiałem, czy okropnej herbaty owocowej, którą piliśmy zanim się zaparzyła. Że nie zobaczę, jak przegania gołębie ze swego malutkiego balkonu na dziesiątym piętrze, z którego pewnego zimowego dnia spadł i zginął na miejscu jej jedyny towarzysz życia, czarnowłosa Tika. (nigdy nie pojąłem jak to jest, gdy jedyną istotą, na której naprawdę ci zależy i z którą możesz pogadać w ciągu dnia, jest pies) Jadąc wtedy do szpitala, nie wiedziałem, że nigdy już nie powspominamy czasów, gdy była moją nauczycielką od polskiego i to wcale nie ulubioną. Wiozłem dla niej jakieś owoce i kilka butelek wody, których nigdy nie wypiła.
Kilkanaście lat wcześniej, gdy szedłem z moim najlepszym przyjacielem na pierwszą szkolną imprezę, dziwnym zrządzeniem losu, to właśnie Pani Basia stała na ‘bramce’. I od razu wzrok jej przyciągnął mały czarny plecak, który niosłem na plecach. Właściwie, to był plecak mojego przyjaciela i do dziś nie wiem, dlaczego to akurat ja zostałem wyznaczony do jego niesienia.
– Zaczekaj! – zawołała do mnie, przekrzykując głośną muzykę – Co masz w tym plecaku?
– Ja…? Nic… – odpowiedziałem totalnie zaskoczony.
– Pokaż, sprawdzę. – dodała.
– Ale ja naprawdę nic w nim nie mam, proszę pani. – próbowałem za wszelką cenę uniknąć sprawdzenia jego zawartości. Przez głowę przeleciały mi nagle wszystkie możliwe konsekwencje, jakie mogą spotkać ucznia w nowej szkole, za przemycanie czegoś nielegalnego na jej teren. Zobaczyłem minę Krystyny, dyrektorki szkoły, , mamy, taty. Ogarnął mnie delikatny lęk.
Widząc jednak, że nauczycielka nie ma zamiaru ustąpić, postanowiłem, że po prostu jej ucieknę. Zacząłem biec przed siebie coraz szybciej i szybciej, wpadając na kolejne osoby i tańczące pary. Muszę przyznać, że moja polonistka, mimo bardzo dużej różnicy wieku i bycia nałogową palaczką, całkiem nieźle radziła sobie ze ściganiem mnie. Biegała tak za mną jak szalona po całej sali przez dobrych kilka minut zanim, wpadłszy na jakąś tańczącą parę, wpadłem w jej ręce. Strasznie zdyszana i zdenerwowana, sprawdziwszy zawartość plecaka, zaprowadziła mnie i mojego przyjaciela do sali lekcyjnej i zapytała oficjalnym głosem:
– Czyje to wino?
– To nie nasze. – odpowiedziałem niewinnie.
– No właśnie, nie nasze. – dodał pomocnie mój przyjaciel.
– Jeśli nie wasze, to czyje? – zapytała wciąż wkurzona polonistka.
W tym momencie w ciągu kilkunastu sekund musieliśmy wymyślić naprawdę wiarygodną historię, która oczyściłaby nas z całej winy. Cała trudność polegała na tym, że nasze zeznania musiały się zgadzać a nie mieliśmy możliwości wspólnego ustalenia faktów. Znaliśmy się jednak od lat, więc jakoś sobie z tym poradziliśmy.
– Bo my… zostaliśmy zmuszeni do wniesienia tego wina na teren szkoły. –zacząłem.
– Właśnie, zmusili nas tacy chłopacy. – podłapał temat mój przyjaciel – Nie znamy nawet ich imion.
– Zastraszyli nas, że nas skopią, jeśli tego nie zrobimy. – dodałem.
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas. Byliśmy wtedy uczniami pierwszej klasy liceum, więc historia brzmiała dość wiarygodnie; często starsi znęcają się przecież nad pierwszakami. Byliśmy pewni, że polonistka, która była też naszą wychowawczynią, uwierzyła nam i że wszystko dobrze się skończy. Ba, mieliśmy nawet nadzieję, że nas zrozumiała, że pojęła nasz ból i ciężką sytuację. Że zyskaliśmy w niej przyjaciela.
Nie musieliśmy długo czekać aby się przekonać, jak bardzo byliśmy w błędzie. Następnego dnia nasi rodzice zostali wezwani do szkoły a my do dyrektorki Krystyny na dywanik. Koniec końców, skończyło się nie najgorzej. Pani Basia straciła jednak w naszych oczach status przyjaciela a zyskała wroga. I zdrajcy, parszywego zdrajcy. Jak ona mogła tak postąpić? Oszukała nas, że niby nas rozumie itepe a potem zrobiła aferę na całą szkołę. No cóż, czuliśmy się rozczarowani i oszukani. Od tej pory już nie lubiliśmy naszej wychowawczyni. Nie wiem, czy ona również nie lubiła nas. Wiem jednak na pewno, że gdybym jej wtedy powiedział, że to ja będę jej jedynym uczniem z całej szkoły, który będzie ją odwiedzał w dniu jej imienin i urodzin i pił z nią z tej okazji koniak, nigdy by nie uwierzyła. I gdybym jej powiedział, ze to ja będę ostatnią znajomą jej osobą, z którą będzie rozmawiała przed śmiercią, nie uwierzyłaby tym bardziej. A gdybym jej wtedy powiedział, że cała jej domowa biblioteka: dorobek całego jej życia, wyląduje za dwadzieścia lat w domu Marcina, właściciela owego legendarnego czarnego plecaka, parsknęłaby śmiechem.
– Krystian, jestem w szpitalu, złamałam nogę – usłyszałem głos w telefonie pewnego zimowego wieczoru.
– Jak to się stało? – zapytałem zaniepokojony.
– Potknęłam się w łazience – odpowiedziała pani Basia. – Za kilka dni mam mieć operację. Przyjedziesz mnie odwiedzić? –dodała.
– Oczywiście. – odpowiedziałem – Przyjadę w sobotę. Rano musze przeprowadzić egzaminy u mnie w szkole i wsiadam w pociąg jak tylko się skończą. W międzyczasie poprosiłem wszystkich mieszkających w Gdańsku, aby ją odwiedzili. Udało się. Znalazła się Grażyna.
Pani Basia ponownie zadzwoniła po czterech dniach:
– Wiesz, nie mogą mi przeprowadzić tej operacji, bo mam za słabe serce. Kiedy przyjedziesz? – zapytała.
– Jutro – odpowiedziałem z radością.
– Szkoda, że dopiero jutro. – powiedziała z tak przenikliwym smutkiem w głosie, że od razu wściekłem się na siebie, że ustaliłem te pieprzone egzaminy. Normalnie każdą sobotę miałem wolną a akurat teraz, gdy potrzebowałem wolnego przedpołudnia, było zajęte. I to gównianymi egzaminami, niczym ważnym. Jak sobie dziś o tym pomyślę, to dostaję dreszczy i myślę sobie, że mogłem je przecież odwołać. Z drugiej strony, usprawiedliwiając swoją postawę, powtarzam sobie, że zrobiłbym tak, gdybym tylko wiedział. Wiedział, że to tak się skończy. Że ta głupia złamana noga będzie przyczyną śmierci. Że przez tę nogę kobieta wyciągnie nogi.
– ”Szkoda, że dopiero jutro.” – wciąż słyszę to zdanie w telefonie, choć minęło już kilka lat. Kurwa mać, dlaczego nie pojechałem od razu? Dlaczego nie rzuciłem wszystkiego i nie wsiadłem do pociągu? Tak, teraz jestem mądrzejszy. I mogę powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek w życiu ktoś będzie mnie potrzebować, to rzucę wszystko i pojadę. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Bądź co bądź, wtedy tak nie myślałem. To była przecież tylko złamana noga. Mieli zrobić operację i wszystko. Miałem jej jeszcze tyle do powiedzenia. Miałem ją jeszcze zabrać do sanatorium pod koniec sierpnia. I do Londynu, ostatni raz w życiu. Na teatr, choć go kochała, nie dała już się namówić. Dlaczego?
– Tak sobie pomyślałam, że nie mogę pojechać do teatru, bo cokolwiek ubiorę, wyglądam brzydko. – tłumaczyła zupełnie poważnie.
Na pierwszy klasowy biwak pojechaliśmy w maju, pod koniec roku szkolnego. Nad morze, do Skowronek. No i nikt nie przypuszczał, że będzie to zarazem ostatni biwak klasowy. Daliśmy biedaczce tak popalić, łącznie z drugim opiekunem, którym ona sama musiała raczej się opiekować, że o kolejnym nie chciała w ogóle słyszeć. Zamiast spać w nocy, musiała wędrować po lasach z latarką w ręku i szukać zagubionych owieczek. W sumie, chyba wszystkie były zagubione. Nie wiadomo po co w ogóle wykupiliśmy noclegi w domkach.
Lekcje polskiego były albo nudne, jak cholera, albo burzliwe jak obrady polskiego sejmu. Często spałem. Na ławce albo na ramieniu przyjaciela; nie było z tym problemu mimo, iż siedzieliśmy w pierwszej ławce. Nie wiem, dlaczego nigdy mnie nie budziła. Z prawie każdej lektury obowiązkowej dostawałem pałę z powodu nie przeczytania w terminie. Prawie, bo czasem udało się przed lekcją jakoś ogarnąć streszczenie najważniejszych wydarzeń z pomocą jakiejś pilnej koleżanki Alicji, Magdy czy Ani. Trzy cholery zawsze miały wszystko przeczytane na czas a ja nigdy nie mogłem pojąć, jak one to robią. Po latach wydało się, że niewiele czasu zostawało im na życie. Wszystko było więc pięknie, dopóki przenikliwa i rozgarnięta Baśka nie wyczuła, że ściemniam. Wtedy potrafiła być naprawdę wredna do bólu: znajdywała takie pytania, na które można było udzielić odpowiedzi tylko przeczytawszy lekturę. Nie zdążyłem ją zapytać, dlaczego była tak wredna. Mówiła przecież na lekcjach o wartościach, o byciu człowiekiem. O miłości, przyjaźni, szacunku.
– Krystian, muszę ci postawić jedynkę, bo nie przeczytałeś tej lektury – mówiła bez żadnego skrępowania.
– Dobrze, pani profesor – odpowiadałem. – Skoro pani musi. Ale wie pani dobrze, ze i tak na maturze dostanę piątkę – dodawałem z lekkim sarkazmem.
Na początku może myślała, że robię sobie z niej jaja. Z czasem jednak zaczęła chyba we mnie trochę wierzyć. Bo zacząłem czytać. Dużo czytać. Ale nie lektury. Nie musiała długo czekać na dotrzymanie przeze mnie złożonej obietnicy. Niecałe dwa lata później przekonała się, że nie blefowałem. Nie tylko dostałem piątkę z matury, ale też udowodniłem jej, że można ją dostać nie przeczytawszy lektur obowiązkowych.
– Przeczytałeś Dżumę Alberta Camus? – zapytała na początku jednej z lekcji.
– Nie, pani profesor. Ale przeczytałem za to Upadek, Obcego i czytam Pierwszego Człowieka – książkę, której rękopis znaleziono w aucie, w którym Camus się rozbił. Ale potrafię rozmawiać też o Dżumie jak co. – odpowiedziałem.
Oczywiście, niewiele mi to dawało, bo przecież nie obchodziło ją, że przeczytałem wszystkie inne książki danego autora, skoro nie przeczytałem tej, która nazywała się odrzucająco lekturą obowiązkową. Sam do dziś nie wiem, dlaczego tak robiłem. Na pewno trochę z przekory. Trochę z faktu, iż zawsze lubiłem poszerzać swoje horyzonty i zakładałem, że o lekturze obowiązkowej i tak dowiem się wszystkiego będąc na lekcji, czego nie mogłem powiedzieć o pozostałych pozycjach.
Nie raz przy kawie, herbacie lub koniaku, rozmawialiśmy o tym, dlaczego była sama.
– Wiesz, nie wyobrażam sobie chyba, żebym miała tu teraz mieszkać z jakimś chłopem – powtarzała żartobliwie. – Ale chyba żałuję, że nie mam dzieci i jestem sama. Nie mam nawet nikogo, kto mógłby się mną zaopiekować i muszę płacić pani Teresie za robienie zakupów czy wyprowadzanie psa.
Pani Teresa mimo, iż była bardzo dobrą i uczynną kobietą, nie mogła jednocześnie być dla pani Basi odpowiednim rozmówcą a tego chyba brakowało jej najbardziej. Rozmów o literaturze, kinie, teatrze. Nawet polityce. Nie raz widziałem w jej oczach lub wręcz odczuwałem ból spowodowany samotnością i chorobą. Absolutnie nie potrafiła sobie poradzić ze starzeniem się i stawaniem się zależną od innych. Nie była już kobietą, która goniła mnie kiedyś po sali gimnastycznej chcąc zdobyć butelkę wina ukrytą w plecaku. Ani tą osobą, która podczas prac klasowych wyglądała przez okno i jarała fajkę za fajką. W klasie waliło wtedy tytoniem ale nikomu to nie przeszkadzało; był klimat. Nie była też tą policjantką tropiącą po nocach w lesie z latarką swych niesfornych uczniów. Była słaba ale chciała żyć. Chciała być potrzebna.
– Jak będziesz miał kogoś na korepetycje czy przygotowanie do matury, to mi podeślij – prosiła.
Chciała choć w ten sposób mieć kontakt z ludźmi i móc rozmawiać ‘na poziomie.‘ Przychodziło więc do niej kilku uczniów na korki. Z czasem coraz mniej. Nie wiem, czy to z powodu jej natrętnego psa, czy też z powodu nieprzyjemnego zapachu starych stęchłych książek zajmujących 60% jej malutkiej już i tak kawalerki. Jak przestali przychodzić, wpadła w kłopoty finansowe. Z wielkim wstydem przyznawała się do brania kredytów na prezenty świąteczne dla kilku osób z jej rodziny. Najśmieszniejsze, że większość z nich nigdy jej nie odwiedzała i mieli ją po prostu w dupie.
– Krystian, wiesz – zaczęła pewnego dnia. – bardzo chciałabym mieć komputer. Mogłabym wtedy mieć kontakt ze światem, bo przecież nie mogę już wychodzić z domu. Mogłabym pisać maile i utrzymywać korespondencję ze znajomymi.
Nie musiała mnie długo przekonywać. Jeden post na Naszej Klasie.
‘Pani Basia, polonistka, nasza była wychowawczyni ,jest osobą starszą, samotną i schorowaną. Jej emerytura ledwie starcza jej na opłaty, lekarstwa i bardzo skromne życie w malutkiej kawalerce. Z powodu choroby praktycznie nigdy nie wychodzi z domu ; zakupy robi jej sąsiadka, co również nie pozostaje bez śladu na i tak skromnym już jej portfelu.
Podczas moich odwiedzin wielokrotnie wspominała, iż marzy o Internecie, dzięki któremu mogłaby mieć kontakt z uczniami ( poprzez „Naszą-Klasę”) i po prostu ze światem oraz o drukarce, dzięki której możliwe byłoby drukowanie utworów literackich. Zwracam się więc z wielką prośbą do wszystkich byłych uczniów pani Basi, jak i do wszystkich ludzi dobrej woli, o wsparcie zbiórki pieniędzy na zakup komputera i drukarki oraz pomoc w finansowaniu Internetu. Gdyby każdy wpłacił jakąkolwiek sumę, bez problemu moglibyśmy sprawić wielką radość naszej byłej nauczycielce i choć w małym stopniu zmienić jej życie na lepsze!’
Zebrałem jej byłych uczniów i ludzi dobrej woli. Kupiliśmy jej komputer, opłaciliśmy abonament za Internet za rok z góry. Założyłem jej profil na Naszej Klasie. Nie jestem chyba w stanie znaleźć słów, by wyrazić jej wzruszenie i radość. Cieszyła się jak dziecko. Z jaką cierpliwością i zaangażowaniem uczyła się obsługi komputera, Internetu, programu pocztowego!
14 lutego opublikowała swój pierwszy w życiu post:
‘Gorąco dziękuję moim byłym wychowankom i wszystkim innym za wspaniały prezent w postaci komputera. To na pewno ewenement w skali krajowej , by nauczyciel – emeryt otrzymał tak bezinteresowny dar – to najpiękniejszy moment w całym moim życiu nauczycielskim . Dzięki komputerowi nie będę tak samotna – będę mogła być w stałym kontakcie z wieloma przyjaciółmi. Szczególnie dziękuję Krystianowi za osobistą pomoc i zainteresowanie moim życiem.
pozdrawiam wszystkich serdecznie,
Barbara’
Najtrudniej, oczywiście, było ją przekonać do zdjęcia profilowego. Jak pojawił się jakiś problem lub kliknęła nie tam, gdzie trzeba, potrafiła dzwonić do mnie o każdej porze dnia i nocy z prośbą o pomoc. W tym też celu dałem jej komórkę. Z czasem dokupiliśmy jej jeszcze drukarkę, bo zawsze marzyła o pisaniu. Nie zdążyła. Przez tę cholerną nogę. Przez za słabe serce. Czy to nie paradoks, że człowiek o wielkim sercu umiera, bo ma za słabe serce…?
Gdy jechaliśmy autobusem na jej pogrzeb, w radiu leciała piosenka It’s A Beautiful Life. Czułem się trochę nieswojo wśród belfrów, z których nie wszystkich mogłem nazwać swymi przyjaciółmi. No ale pogrzeb to pogrzeb. Niełatwo było przekonać księdza z parafii w Sępólnie, aby pozwolił mi wygłosić mowę.
– Nie ma takiego miejsca w mszy na wygłoszenie mowy – odpowiedział stanowczo.
– Może być po komunii – poprosiłem.
– Może pan powiedzieć to na cmentarzu – nie ustępował.
– Na cmentarzu raczej już nie będę w stanie – odpowiedziałem wiedząc, że mówię prawdę.
W końcu się chłopak zgodził.
Gdy wpadliśmy do szpitala z panią Teresą taszczącą ciężki sześciopak wody mineralnej, okazało się, że przenieśli ją do innego szpitala. Krótka rozmowa z lekarzem, któremu niełatwo było wyjaśnić, że co prawda nie jesteśmy z rodziny, ale że to właśnie my jesteśmy jej dwiema najbliższymi osobami i że nikt z rodziny raczej nie przyjedzie. Wjeżdżamy windą na pierwsze piętro. Idziemy korytarzem, który wydawał się mieć tysiąc kilometrów. Dudnienie naszych serc zdawało się zagłuszać szpitalne odgłosy dobiegające z sal chorych oraz dźwięk sześciopaku wody mineralnej obijającej się o kolana Teresy. Dochodzimy do Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej. Udaje nam się przekonać pielęgniarkę, by pozwoliła nam wejść na salę. Patrzymy na pomarszczoną twarz pani Basi. W ciągu kilku sekund dociera do mnie fakt, że ona już nie kontaktuje. ‘Szkoda, że dopiero jutro’ – jej zdanie sprzed kilkunastu godzin powróciło i zaczęło dudnieć mi w głowie jak grzechotka. ‘Dlaczego? Przecież przyjechałem! Przecież jestem!’ – pytałem siebie. Spojrzałem na Teresę i jej sześciopak.
– Przywieźliśmy jej wodę – powiedziała do lekarki. Nie rozumiała absolutnie, że pani Basia nie napije już się tej wody.
– Możecie państwo zabrać ją z powrotem – dodała. W oczach Teresy zaczął pomału pojawiać się smutek. Chyba zaczęła rozumieć, na swój własny sposób.
– Czy ona umiera? – zapytałem lekarki sam nie wiedząc, jakiej spodziewałem się odpowiedzi.
– Nie mogę tego powiedzieć. – odpowiedziała. – Ta noc będzie decydująca. Ale jeśli macie państwo kontakt z kimś z jej rodziny, powiadomcie ich, bo może nie dożyć jutra.
Ton jej głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że to były ostatnie godziny jej życia. Mózg nagle zaczyna bombardować milion myśli i pytań: co robić? Dlaczego nie możemy już z nią zamienić choćby jednego zdania? Dlaczego do jasnej cholery nie mogę jej powiedzieć, żeby się nie martwiła? Że będzie dobrze? Że Bóg już na nią czeka z lampką jej ulubionego koniaku?
Poprosiłem lekarkę, by wezwali księdza. Nie pamiętam już nawet, czy Teresa wracała ze mną autem, czy poszła na pociąg. Pamiętam za to, z jakim przeraźliwym smutkiem zabierała z powrotem te kilka litrów wody, ciężkich jak łzy które leciały nam obu po twarzach. Nie pamiętam też skąd zdobyłem numer telefonu do siostry pani Basi. Pamiętam jednak, że lekko zadrżała mi ręka, gdy wybierałem na klawiaturze numer zaczynający się od 666…
– Pani siostra jest w szpitalu. Jej stan jest ciężki. Powinna pani przyjechać. – powiedziałem przez telefon.
– Dziękuję za wiadomość, przyjedziemy jutro najszybciej, jak tylko się da – odpowiedziała.
– Jutro może już być za późno – dodałem. – Na pani miejscu od razu wsiadłbym w samochód.
Po jakimś czasie oddzwoniła, że jednak przyjadą. Przyjechała też jej siostrzenica i siostrzeniec. Zamieniliśmy kilka słów w szpitalu. Przedstawiłem się i wyjaśniłem, kim jesteśmy. Do szpitala wróciłem następnego dnia. Wszystko bez zmian. Następnie poszedłem do kawiarenki internetowej aby zamieścić posta na Naszej Klasie:
‘Jestem w szpitalu w Gdańsku.
Niestety, wczoraj późnym wieczorem stan zdrowia Pani Basi pogorszył się na tyle, że zamiast zaplanowanej operacji musiała zostać przeniesiona na OIOM.
Straciła świadomość i zdolność samodzielnego oddychania…Serce jej pracuje bardzo słabo. Lekarze stwierdzają, iż w jej wieku i ogólnie bardzo złym stanie zdrowia, takie złamanie jest często katastrofalne i te kilka dni, które spędziła oczekując na operację zadecydowały o tak ogromnym pogorszeniu się jej stanu…
Ostatni raz rozmawiałem z nią przez telefon wczoraj wieczorem, zaledwie przez parę sekund, gdyż nie miała więcej siły…
Wszystkich forumowiczów proszę jedynie o modlitwę, gdyż nic innego nie można już zrobić…’
Przypadkiem zerknąłem na jego numer po lewej stronie: 666. Wyraźnie zaniepokojony tymi liczbami, postanowiłem zapytać o zdanie egzorcystę.
– Możliwe, że szatan próbuje wyrwać jej duszę dla siebie – odpowiedział. – Z tego co pamiętam, była niewierząca? – dodał.
– No właściwie tak – potwierdziłem niechętnie. – Ale ostatnio coś jakby zaczęło się zmieniać, więc nie jestem pewien. – dodałem. – Czy odprawi ksiądz za nią msze? –zapytałem.
– Dobrze, jutro rano o ósmej. – zgodził się ksiądz.
Gdy dojechałem do domu, zadzwonił telefon. To była jej siostra. Gdy skończyła mówić, ubrałem buty i kurtkę, i wyszedłem z domu. Szedłem ulicą białą od śniegu a łzy płynące po moich policzkach zamarzały, nim zdążyły dopłynąć do szyi. Te sprytniejsze, którym się udawało, zamieniały się w maleńkie kryształki i odfruwały w nicość, jakby niesione na skrzydłach aniołów. Pomyślałem o duszy wyrywanej przez szatana i o bitwie, od której wyniku zależało właściwie wszystko: cała wieczność. Przypomniałem sobie jej siedemdziesiąte urodziny, które świętowaliśmy miesiąc wcześniej w gronie kilku przyjaciół z forum na Naszej Klasie (gdy zapytałem ją, które ze zdjęć z tej imprezy mogę opublikować na forum, odpowiedziała: ‘żadne z nich nie nadaje się do publikacji, na każdym wyglądam okropnie!’) Przed oczami pojawiły mi się gołębie srające na jej balkonie, pies, który z niego spadł i zabił się na śmierć, regały pachnące starymi książkami. Przeleciały mi, jak ujęcia filmowe, fragmenty lekcji na których stawiała mi jedynki za ‘niezrozumienie sztuki’ oraz tych, na których nie byłem i przynosiłem jej potem własnoręcznie wykonane zwolnienia lekarskie – tak bardzo żałowałem, że nigdy się jej do tego nie przyznałem… Zobaczyłem siebie na maturze ustnej z polskiego, gdy bezradny spojrzałem w jej oczy i niespodziewanie szeptem usłyszałem, co mam powiedzieć na temat wiersza Leśmiana.
Włączyłem komputer. Napisałem posta:
‘Pani Basia odeszła o godź.16:50. Wszystkich proszę o modlitwę. Już dziś bardzo proszę wszystkich uczestników tego Forum, by ono przetrwało ku pamięci Pani Basi! Na pewno tego by chciała. To Forum przywróciło Jej świat a także Ją światu.’
Po chwili dodałem:
‘I pierwsza moja myśl, ot taka sobie: nie czekajcie, jeśli chcecie z kimś porozmawiać i coś ważnego komuś powiedzieć…Możecie nie zdążyć! Ja nie zdążyłem…Nie zdążyła jej siostra…Nie znamy Jej ostatniej woli, życzeń, myśli…’
Zebrałem grupę uczniów i współpracowników. Wynajęliśmy autobus, który zawiózł nas na Jej ostanie pożegnanie. Statek dopłynął do celu. Rejs ukończony. Mój kapitan odszedł.
‘Jej marzeniem były podróże: teraz wybrała się w najważniejsza podróż swego życia. Podróż na drugi brzeg, podróż ku wieczności, gdzie spotka się z twarzą w twarz z samym Bogiem a nam pozostaje wierzyć, iż On w swej dobroci wybaczy jej wszystko, co złe i przyjmie ja do swego domu, gdzie przygotował Jej mieszkanie na pewno o stokroć lepsze, niż jej kilkunastometrowa, skromna kawalerka na dziesiątym piętrze wieżowca.’
Kapitanie! Mój Kapitanie!