Portfolio

Mateusz nie był moim zwykłym uczniem. Był kimś znacznie więcej. Poznałem go, gdy miał 6 lat a więc tak naprawdę dopiero zaczynał życie. Był wyjątkowo wesołym chłopakiem. Prawdziwym ‘nosicielem radości’. Może myślał wtedy, że jak dorośnie będzie muzykiem. A może pisarzem? Może marzył o dalekich podróżach? I o tym, by kiedyś założyć swoją rodzinę? Jest jednak kilka rzeczy, o których nie marzył i nie wiedział na pewno. Że nie dożyje swoich osiemnastych urodzin. Że kiedyś jego ulubionym zespołem będzie Coma, że zagrają w jego rodzinnym mieście i że zadedykują mu jeden utwór w czasie koncertu. Nie wiedział, że dostanie ode mnie w prezencie prawdziwą choinkę, tylko, że na cmentarzu. Że nie skończy głupiego ogólniaka i nie zda matury. Że będzie wokalistą w zespole, który założy z kumplami. I że będzie grać na gitarze. Że jego siostra będzie kiedyś anglistką i że będzie pracować ze mną. Że będzie płynnie mówił po angielsku. Że w jego szkole, do której pójdzie za dziesięć lat, jego nauczyciel angielskiego zorganizuje koncert tylko i wyłącznie dla niego, na którym wykonane zostaną jego ulubione utwory, których jeszcze wtedy nawet nie znał. Nie miał pojęcia, że na jego pogrzebie ktoś będzie grał na saksofonie utwór ‘Life Is Wonderful’ i że jego nauczyciel, który później będzie również jego przyjacielem, nie będzie w stanie słuchać tego utworu przez kilka lat. Nie wiedział ile litrów łez będą wylewać Jego bliscy z Jego powodu. I jeszcze, że nie będzie nigdy ‘luźnym’ ojcem, o czym zawsze marzył. Ani o tym, że nie przyjdę na Jego ślub aby zaśpiewać ‘Life Is Wonderful’. Nie wiedział. Nie miał najmniejszego pojęcia. Bo gdyby wiedział, prawdopodobnie inaczej potoczyłoby się Jego życie. Prawdopodobnie. Nikt z nas też nie wiedział. Bo gdyby ktokolwiek wiedział, prawdopodobnie wszystko byłoby inaczej. Prawdopodobnie.

Gdy wiedziałem, że tego dnia mam z Nim lekcje, od samego rana mój dzień był inny. Radosny i wesoły. Mimo, że właściwie prawie każdy mój dzień jest w ten czy inny sposób wesoły. Ale to tak, jak oczekiwanie na przyjaciela. Jesteś szczęśliwy i masz dobry humor nawet, gdy jesteś sam, lecz mimo to motyle latają ci w brzuchu i nie możesz usiedzieć na miejscu jeśli wiesz, że spotkasz się tego dnia z przyjacielem. Najchętniej tańczyłbyś po domu. I wlazł na dach. I zagrał tam na trąbce. Mimo, że nie potrafisz grasz na trąbce. To znaczy może ty potrafisz. No to ja zagrałbym na gitarze. Tak właśnie czułem się od rana wiedząc, że spotkamy się wieczorem.

– Cześć Chris! – rzucał jak tylko pojawił się w drzwiach mojej klasy, uśmiechając się najszerzej, jak tylko człowiek potrafi.

– Cześć Matthew! – odpowiadałem odwzajemniając uśmiech.

Nie zdążył jeszcze dobrze usiąść w ławce a już pytał:

– Czy możemy dzisiaj zrobić jakąś piosenkę?

– Ale Mateusz, przecież robiliśmy piosenkę na ostatniej lekcji – odpowiadałem wiedząc, że ten argument jest słaby i że i tak z nim nie wygram.

– No i co? – dorzucał rozwalając mnie tym swoim uśmiechem.

Był pierwszym moim uczniem, który sam zaczął mówić do mnie po imieniu. Nie pytał o zgodę. Wiedział, że nie musiał. Takie rzeczy po prostu się wie. Tak, jak wiesz, że twój przyjaciel ma problem czy gorszy dzień. Lub że chce ci coś ważnego powiedzieć ale nie wie jak. To znaczy nie zawsze wiesz. Ale często. Jest to związane również z talentem aktorskim twojego przyjaciela. Im ten talent większy, tym trudniej jest ci odgadnąć jego uczucia. A jeśli jest super aktorem to choćbyś się zesrał nie odczytasz tego, co on chce ci powiedzieć i jednocześnie nie chce. Ambiwalentne uczucia. Ładne słowo, co nie? Bardzo je lubię. Mam do kogoś, kogo kocham czy bardzo lubię, żal o jakieś gówno, jakąś nic nie znaczącą w życiu pierdołę, i chodzę tak dwa dni zamiast od razu powiedzieć o co chodzi. Wkurzam się wtedy na siebie strasznie ale często nie umiem sobie z tym poradzić. Chyba muszę zapytać jakiegoś mądrego psychologa, choć zawsze uważałem, że psycholodzy to ściemniacze i jeden przyjaciel jest sto razy epszy od całej ich armii.

Bardzo kochał muzykę. Chyba wyjątkowo bardzo. To znaczy wielu ludzi w tym, i każdym innym, wieku kocha muzykę, nie ma w tym nic oryginalnego. A więc jeśli mówię, że chyba wyjątkowo, to musiało to być coś ponad przeciętność. Założyli z chłopakami zespół. Zaczął śpiewać. I grać na gitarze elektrycznej. Muzyka stała się dużą częścią Jego życia.

– Jak to jest u ciebie? – spytałem kiedyś – Czy muzyka, której słuchasz zależy od twojego nastroju?

– No raczej tak – odpowiedział.

– Czyli jak masz słaby humor to słuchasz muzyki smutnej czy właśnie wesołej, aby go poprawić?

– Gdy jestem smutny, to słucham smutnej muzyki, bo muzyka musi być w moim nastroju – odpowiedział. – A jak jestem wesoły, to… słucham muzyki wesołej – dorzucił z uśmiechem.

Ja tak nie miałem. Prawie nigdy nie słuchałem smutnej muzyki gdy byłem smutny bo… prawie nigdy nie bywałem smutny. A nawet jak bywałem, to jakoś tak nie wiem, nie czułem tego. I wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to się zmieni. I to już niedługo. Bardzo niedługo.

 

O czym były utwory, które kochał? Krótko mówiąc, o życiu. O tym, że jest cudowne. Ale nie zawsze, tylko zwykle.

‘Ja tańczę a niebo, niebo gra

Ja śpiewam, prze-niebieski czas’ (Coma ‘Pasażer’)

O tym, że jest ciężko ale mimo wszystko gdzieś tam na dnie serca największą ciemność rozświetla światło. Że jest Bóg:

‘Spadam

Pomiędzy zdania

W niedorzeczności

Bez wahania

Spadam

Chroni mnie wiara

Niech będzie chwała Bogu

A w mojej duszy spokój’ (Coma ‘Spadam’)

No właśnie. W duszy spokój. Tak to wyglądało. Że jest szczęśliwy. No nie żeby do końca, bo każdy ma przecież jakieś problemy. Każdy ma milion swoich spraw, które czasem rozwalają wszystko i nie pozwalają spokojnie zachwycać się sikorką podskakującą na krzaku aroni za oknem, słońcem wschodzącym nad Wisłą czy srebrnymi kroplami deszczu. O, mówiąc o deszczu… Mateusz bardzo go uwielbiał, szczególnie dźwięk kropel deszczu bębniących o parapet. Nie wiem dlaczego. Może kojarzyły mu się z  muzyką? No raczej nie kojarzyły, bo przecież są muzyką. Posłuchajcie kiedyś tego cudownego utworu granego przez deszcz, który nie skończył żadnej akademii muzycznej a tworzy tak nieziemskie kawałki, że aż człowiekowi się wydaje, że czas do laryngologa chyba, bo coś nie tak ze słuchem.

W głębi duszy czuł, że coś jest nie tak. Chyba nie do końca wierzył, że Bóg może kochać takiego zwykłego człowieka, jak on. Że nie zasługuje na taką miłość. Że nie jest wystarczająco dobry.

– Pomału udaje mi się być dobrym człowiekiem – wspomniał kiedyś w rozmowie z przyjaciółmi.

Czyli nie czuł się dobry mimo, iż wszyscy za takiego go uważali. Mimo, że rozwalał swoim uśmiechem. Że pocieszał innych, znajdywał dla nich czas na rozmowę. Głupi paradoks co nie?

‘A może ja jestem opowieść

Zmęczonych ust?

Znudziłem się Bogu

W połowie, w połowie. (…)

Nie potrafię dokończyć spraw

I nie potrafię wypełnić własnych słów

Jutro zginie ostatni ślad

Zapomnicie, że byłem tu’ (Coma ‘Piosenka Pisana Nocą’)

Czy można odgadnąć jaki jest czyjś stan duszy po takiej piosence? Pewnie, że można. Ale czy przyszłoby ci do głowy, że twój przyjaciel, znajomy, ktokolwiek, który jest na co dzień bardzo pozytywną osobą i wręcz promieniuje radością, myśli o śmierci? Mnie też nie przyszło. Ani nikomu innemu.

‘Gdy nadejdzie mój czas,

Zapomnijcie wszystko to,

Co zrobiłem złego.

Pomóżcie mi zostawić po sobie

Powody do tęsknoty za mną (…)

Jestem silny na zewnątrz

Nie tak do końca

Nigdy nie byłem doskonały

Ale ty też nie’  ( Linking Park ‘Leave Out All The Rest’)

No tak. Przekaz jest prosty i jasny. Miliony ludzi na świecie słucha czegoś takiego i żyje nawet nie myśląc o tym, że mogłoby być inaczej. Prawda?

‘Więc jeśli mnie kochasz, pozwól mi odejść,

I ucieknij zanim się dowiem,

Me serce jest zbyt ciemne by mi zależało,

Nie mogę zniszczyć tego, czego tu nie ma’ (Slipknot ‘Snuff’)

Czy możliwe jest, by w sercu człowieka panowała ciemność podczas gdy cały świat jest przekonany, że jest inaczej? Gdy cały świat dostaje od tego serca tyle radości, ciepła, miłości…? Widocznie tak. Może niektórzy mają taki dar z góry. Wyjątkową łaskę. Sami cierpiąc wciąż dają radość innym. Dają dobro mimo, iż serce im pęka i rozwala się na kawałki. Nikt tego nie widzi. Nikt tego nie czuje. Nikt tego nawet nie podejrzewa. Dają siebie w całości. I do końca.Spalają się.

‘Nie wiem jak mam to ująć,

Tak długo to trwa,

Zasypiam i nie widzę wyraźnie. (…)

Jestem tu tylko na chwilę

I cierpliwość nie jest w mym stylu,

Jestem tak zmęczony, muszę iść. (…)

Naprawdę nie mam nic przeciwko

Jeśli po prostu odejdę (…)

Jestem gotowy żyć z moja rodziną,

Jestem gotowy umrzeć bez rozgłosu (…)

Powiedz mi, że jestem częścią historii.’ (‘Zzyxz Road’ Stone Sour)

Pamiętam, jak dziś, gdy zapytałem Go, jaką piosenkę chciałby usłyszeć na kolejnej lekcji. Podał jej tytuł składający się z kilku dziwnie dobranych liter, których nie zapamiętałem. Poprosiłem więc, by napisał mi ten tytuł na kartce. Czy już wtedy w Jego głowie przewijały się myśli o odejściu i zostawieniu tego świata za sobą? Czy faktycznie chciał być częścią historii i po prostu zasnąć i już nigdy się nie obudzić? Jeśli tak, to dlaczego?

Wiedziałem, że nie cierpi szkoły. Nienawidził tego, że musi robić coś, co nie ma znaczenia w życiu. Co jest bez sensu. Jakby czuł, że życie jest krótkie. Wszyscy wokoło mówią ‘życie jest krótkie: rób to i sramto, kochaj, uśmiechaj się, czyń dobro’ ale mało kto tak na serio zdaje sobie z tego sprawę. Niby każdy o tym wie a i tak codziennie robi tysiąc totalnie bezsensownych i cholernie głupich rzeczy. Marnuje bezcenne minuty, które Bóg nam daje, abyśmy byli szczęśliwi. Wypowiada dziesiątki głupich słów, które ranią innych, najczęściej bliskich. Nasze słowa są jak pociski, zamiast jak kwiaty. Tacy jesteśmy mądrzy. Był jednym z tych niewielu, którzy uważali, że w życiu powinno się robić tylko to, co ma prawdziwą wartość i nie uznawał w tej kwestii żadnych kompromisów. Między innymi dzięki tej postawie chyba był mi tak bliski.

– Nie cierpię pływania – wyznał mi kiedyś, gdy jeszcze chodził do podstawówki.

– To dlaczego dwa razy dziennie chodzisz na basen? – zapytałem.

– Robię to dla rodziców – wyjaśnił.

Innym razem rozmawialiśmy o życiu ogólnie o co słychać:

– Wiesz, nie chodzę od jakiegoś czasu do szkoły. – powiedział pewnego dnia. – Nienawidzę szkoły. Ale na twoje lekcje przychodzę. – dorzucił z radością.

To tak jakby powiedział: ‘Tu jest inaczej. U ciebie jest inny świat. Tu nikt mnie nie ocenia, nie osądza. Nie widzi mnie tylko przez pryzmat moich ocen. Tu jest mi dobrze, dlatego tu przychodzę.’

Jaką krzywdę musi wyrządzić tak wspaniałemu człowiekowi szkoła, by jej nienawidził? By nie chciał do niej chodzić? Bo rozumując najprościej, jak tylko się da: jeśli lubię jakieś miejsce i ludzi, którzy się z nim wiążą, to po prostu lubię tam chodzić i przebywać. Tak czy nie? Szkoła powinna wznosić ponad horyzonty. Powinna dawać skrzydła, jeśli ktoś pragnie latać! Powinna podawać farby widząc, że ktoś trzyma w ręce pędzel! No tak. Powinna.

Po lekcji, na której przerabialiśmy parodię filmu ‘Titanic’, powiedział:

– Obejrzyjmy jakiś film. Ale jakiś prawdziwy, na przykład ‘Philadelphia’ albo ‘Requiem For A Dream’.

Uwielbiał herbatę. Koniecznie musiała być gorąca. Pierwszą rzeczą, jaką robił, przychodząc do mojej szkoły, była herbata. Potem dopiero reszta. W drzwiach najpierw pojawiał się kubek z herbatą, potem dopiero on. Zabawne to było.

Gdy nie było go na lekcji, zawsze wysyłałem do Niego smsa i zapytaniem, co się dzieje. Każdemu czasem po prostu może się nie chcieć ruszyć dupy.

– Gdzie jesteś i dlaczego nie ma cię u mnie na lekcji? – napisałem po angielsku (właściwie przez całą naszą znajomość rozmawialiśmy tylko po angielsku…)

– Do domu idź a nie po mieście się szlajasz! – odpisał po chwili.

– Yyy… jestem w domu, tak mi się wydaje – odpisuję dalej.

– A co ty do mnie tak ładnie po angielsku spikujesz? – odpisał Mateusz po polsku.

– Ha ha ha – odpisuję wyczuwając, że mnie z kimś pomylił. – No wiesz, kilka lat się uczyłem tego języka, więc trochę już potrafię.

– Chory jestem – dorzucił Matthew i urwał konwersację.

Gdy pojawił się u mnie po jakimś czasie, zapytałem go o co mu chodziło.

– Aaa… bo wiesz, ja spałem a ty po prostu byłeś w moim śnie i gdy do ciebie pisałem, to myślałem, że to się dzieje we śnie.

Innym razem powiedział:

– Nie cierpię fryzjerów.

– Ja też – odpowiedziałem.  – A dlaczego?

– No bo nigdy mnie nie obetną tak, jak chcę. Tłumaczę i tłumaczę i zawsze wychodzę niezadowolony. ;)

– Ha ha ha, mam podobnie! – odpowiedziałem z uśmiechem.

 

Był grudzień. Nie, koniec listopada chyba. Przerabialiśmy na lekcji tekst ‘Life Is Wonderful’ (‘Życie Jest Cudowne’), który napisał Jason Mraz.

‘Potrzeba dźwigu, by zbudować dźwig,

Potrzeba dwóch pięter by mieć kondygnację,

Potrzeba jajka by była kura,

Nie ma końca to, o czym mówię’

Pamiętam, że strasznie mu się spodobał. I muzyka  i tekst. Ja wtedy byłem też zachwycony twórczością Mraza i cieszyłem się, że udało mi się Mateusza nim zarazić.

– To taka bekowa piosenka, dobra na poprawę humoru – powiedział kiedyś swojej kuzynce. – Chris mi ją dał.

Kilkanaście dni później zapytał mnie:

– Chris, kto jest twoim ulubionym wykonawcą?

Trochę mnie zdziwił tym pytaniem, bo wiedziałem, że zna na nie odpowiedź.

– John Lennon – odpowiedziałem. – Przecież wiesz.

– No tak.

Tak sobie myślę, że to nie było takie zwykłe pytanie. Tak sobie tylko myślę, bo czy mam rację dowiem się najwcześniej, gdy kopnę w kalendarz i ewentualnie, w co wierzę, spotkam się z Bogiem i zapytam Go o to osobiście. To znaczy Boga. Albo Mateusza. Albo jednego i drugiego, co za różnica. Zależy, kogo spotkam pierwszego. Wielu z nas tak sobie chyba czasem myśli, o co zapyta Boga, gdy już Go spotka twarzą w twarz. Albo uchem w ucho. :P Oczywiście ci z nas, którzy w Niego wierzą. Ci niewierzący raczej nikogo o nic pytać nie będą. Choć przecież nikt nie wie tego na pewno.

9 grudnia, w środę, z samego rana, odbieram telefon od jego cioci:

– Mateusz, pana uczeń, nie żyje. Nie wiemy dokładnie, jak to się stało. Zginął pod kołami pociągu. Możliwe, że sam chciał tej śmierci.

Cisza…

cisza…

cisza…

…i nic nic nic nic nic…

…strasznie głuchy krzyk głęboko na dnie serca…

Tylko ci, którzy kiedykolwiek otrzymali podobną wiadomość są w stanie zrozumieć, co można wtedy czuć. Cokolwiek teraz napiszę, będzie to tylko zbiór liter o ograniczonej sile przekazu. No cóż, mimo to…

Odłożyłem telefon. Pomyślałem o Mateuszu. O pociągu. O torach kolejowych. O tym, że kurwa mać dopiero co zaczęła się jakoś fajnie tworzyć nasza przyjaźń. Że przecież za dwa miesiące miał mieć osiemnastkę. Że o co tu chodzi?! Żart jakiś beznadziejny? Głupi telefon? Może się jeszcze nie obudziłem? Wchodzę do sypialni, rzucam wzrokiem na moje łóżko: puste, nie ma mnie w nim. Czyli jednak to nie sen. Czyli że co? On naprawdę nie żyje??? Nie przyjdzie dzisiaj do mnie na lekcje? Przecież dzisiaj środa. On zawsze przychodził w środy. I we wtorki. No fakt, wczoraj był nieobecny i nie wiem nawet dlaczego. To znaczy teraz już wiem. Nie było Go na lekcji, bo… zginął. I nie mógł przyjść. Bardzo śmieszne. Zginął. Umarł. Po prostu. Podszedłem do mojej żony, uściskałem ją mocno i wykrztusiłem tylko:

– Mateusz nie żyje.

Koniec rozmowy. Po jeszcze jednej krótkiej bitwie z moim mózgiem, który próbował mnie przekonać do tej cholernej prawdy, do zaakceptowania tej beznadziejnej rzeczywistości, pomyślałem tylko, że nie dam rady tego dnia poprowadzić lekcji. I że nie wiem co, ale muszę coś zrobić. Najlepiej mszę. Dla Niego. Szybkie szukanie numerów telefonów do księży. Kto może odprawić specjalną mszę dla Mateusza. Kiedy? Że co? Jutro? Że nie ma terminu. W dupie mam terminy. Mateusz nie żyje. Chcę mszy. Dzisiaj. Tak. Za kilka godzin. Ja pierdzielę. Piszę człowiekowi, że mi uczeń umarł wczoraj a on że może dopiero jutro. I on jest księdzem. Weź stary zmień zawód lepiej. Udaje się w końcu. Bez żadnych pytań dlaczego, po co, za ile, za kogo. Jest odpowiedź. ‘OK. dziś o 18:30 w kościele szkolnym’ Nie znałem jeszcze tego księdza ale już wiedziałem, że jest prawdziwym księdzem a nie jakimś pajacem w czarnej sukni. Nie dość, że on mnie nie znał, że miał na pewno jakieś swoje sprawy i życie osobiste, nie było dla niego problemem otworzyć kościół wieczorem specjalnie dla mnie i odprawić specjalną mszę. Już wtedy wiedziałem, że będzie miał mój szacunek do końca życia. Nie wiedziałem jednak, że się zaprzyjaźnimy. Ale dopiero po dwóch latach.

Wysyłam esemesy aby, kto chce, zamiast do mnie do szkoły przyszedł do kościoła. I żeby zabrali świeczki. Przychodzi wielu ludzi. Rodzina, znajomi, kumple z klasy i ze szkoły. Nic nie muszę mówić księdzu – jakby czytał w moich myślach. W kościele panuje ciemność. Totalna ciemność. Nie zapaliliśmy ani jednej lampy.

– Potrzebuję tylko jednej świeczki abym mógł czytać mszał – powiedział ksiądz.

Dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Zresztą, stan, w którym wszyscy się znajdowaliśmy sprawiał, że nie mieliśmy głowy aby zajmować się dokładnie innymi rzeczami.

– Nie zapaliłem ani jednej lampy abyście zobaczyli, co teraz czuje Mateusz – zaczął mszę ksiądz Wojtek. – I jak bardzo teraz potrzebuje was i waszej modlitwy.

Nie wiedziałem wtedy, jak naprawdę zginął Mateusz i nie wiem tego tak naprawdę do dzisiaj. Wiedziałem, że moje życie będzie już inne. Wiedziałem, że upłynie dużo czasu, zanim będzie, jak dawniej. Wiedziałem, że chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś takiego i że nigdy wcześniej nie byłem aż tak smutny. Nawet wtedy, gdy kilka miesięcy wcześniej umarła Pani Basia – moja wychowawczyni, polonistka, przyjaciółka. Wiedziałem jednak, że chcę powiedzieć mowę na Jego pogrzebie. Że chcę zaśpiewać Jego ulubiony utwór ‘Life Is Wonderful’ – ‘Życie Jest Cudowne’  (oczywiście, po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że nie dałbym rady…) Wiedziałem, że muszę szybko znaleźć muzyków, którzy na Jego pogrzebie zagrają.

Zginął ósmego grudnia. Dokładnie w dzień śmierci Johna Lennona, mojego ulubionego piosenkarza i artysty. Dlaczego zapytał mnie kilka dni temu o niego? Czy świadomie wybrał tę datę? DLACZEGO??? Dlaczego zginął na torach dokładnie w czasie, gdy powinien być u mnie, na lekcji. W momencie gdy koledzy z jego grupy prawdopodobnie słuchali muzyki, której on też powinien słuchać. Dlaczego nie doszedł do mnie, choć wychodząc z domu zabrał ze sobą książkę od angielskiego?

Rozmawiam z proboszczem prosząc go o pozwolenie na wygłoszenie mowy pożegnalnej.

– We mszy nie ma takiego momentu – rzuca sucho. – Może Pan mówić na cmentarzu.

– Na cmentarzu nie będę w stanie – przekonuję.

Nie wytrzymuję. Wychodzę. Załamuję się ale tylko na chwilę. Rozmawiam z Jego ciocią ( z rodzicami wtedy jeszcze nie potrafiłem…) Mam pełną zgodę rodziców. Z samego rana w dzień pogrzebu idę pogadać z proboszczem. Po długiej i nieprzyjemnej rozmowie, zgadza się na mowę ale nie przy ambonie. Mam stać przy trumnie. Chyba zemdleję, myślę sobie. Ale skoro na nic innego się nie zgodzi, muszę dać radę. Przecież robię to dla Niego.

– A poza tym nie jest pan nawet odpowiednio ubrany na pogrzeb – dorzucił.  – Nie ma pan czarnej kurtki. (miałem czerwoną)

– Nie mam innej kurtki w ogóle – odpowiadam.

– To proszę chociaż zdjąć te kolorowe rękawiczki – nie ustępuje proboszcz.

– Dobrze, zdejmę – mówię. (choć było strasznie mroźno)  – Ale wie ksiądz co? Jezus by tak nie powiedział. Dla Niego nieważne było, co kto ma ubrane.

– Będzie mnie pan teraz pouczał? Kim pan jest, żeby mnie pouczać?  – odpowiedział szorstko.  – Pan wie w ogóle, jak on zginął? Wie pan? – kontynuował bredząc coś o związku Jego śmierci z pogrzebem.

– Tak, wiem doskonale. I co z tego? – zapytałem już zdenerwowany. – Czy sądzi ksiądz, że nie ma dla Niego miejsca w niebie?

Wyszedłem nie czekając na odpowiedź. Miałem dość tego człowieka. ‘Jak to możliwe, że ktoś taki reprezentuje na ziemi mojego Boga?’ – pomyślałem ze smutkiem. Nie miałem jednak ani czasu ani nastroju ani nawet chęci, by z nim o tym rozmawiać. Szczerze mówiąc, miałem go w dupie. Za chwilę miał odbyć się pogrzeb i wiedziałem, że będzie mi ciężko. Że mogę nie dać rady.

‘Przyjaciela mam

Co pociesza mnie

Gdy o jego ramię oprę się’

 

Mój brat i jego przyjaciele śpiewali z chóru. Przemowa kogoś ze szkoły. Kościół był pełen ludzi choć nie widziałem prawie nikogo. Byłem nieobecny. Wiedziałem, że Mateusz jest tam z nami. Moja mowa. Drżenie rąk. Pierwsze słowa.

 

Mateusz był moim uczniem od szóstego roku życia,

czyli można powiedzieć – od zawsze.

Przez cały ten czas

wzbogacał każdą z lekcji uśmiechem…

 

Załamuje mi się głos. W głębi serca mówię sobie ‘dasz radę, przecież mówisz do dla Niego’

 

…czasem brakowało Mu pewności siebie.

Patrzył w przyszłość, miał plany.

 Już widział siebie jako ojca; chciał być tym ‘luźnym’…

Chciał zmienić wiele rzeczy w swoim życiu…

 

Chwila przerwy. Wracam. Jedno słowa, dwa. Kilkanaście. Pierwsza łza. Kolejne słowa.

 

Uwielbiał księżyc na nocnym niebie,

dźwięk bębniącego o parapet deszczu,

niebo z dużymi, białymi chmurami.

Dostrzegał piękno małych rzeczy…

Mateusz, ta piosenka jest dla Ciebie…
Na końcu przez łzy nie widzę już dobrze tekstu trzymanego w ręce. Spoglądam kątem oka na trumnę. Patrzę na chór. Na końcu miał zagrać saksofon. Nie zagrał. Ksiądz dorzucił swoich ‘pięć groszy’, więc nie było czasu. Chyba chodziło mu o to by w jakiś inny sposób, może bardziej ‘odpowiedni dla mszy’, uzupełnić moje słowa. O dziwo, nawiązał do tego, że ‘życie jest cudowne’. Podnoszę wzrok z niedowierzaniem. Proboszcz nawet delikatnie się uśmiechnął. Zrozumiał cos? Może. Koniec mszy. Trzymam w ręku zapaloną świeczkę, która prawie gaśnie mokra od łez. Ludzie wychodzą. Nie widzę ich twarzy. Niczego nie widzę. Słyszę tylko saksofon grający ‘Life Is Wonderful’ Dziwnym zbiegiem okoliczności, wychodzę z kościoła razem z proboszczem.

– I co, naprawdę sądzi ksiądz, że Mateusz nie trafi do nieba? – pytam pogrążony w smutku.

– Miłosierdzie Boga jest wielkie – odpowiada proboszcz dużo bardziej pozytywnym tonem głosu.

Zamiast ziemi, wrzuciłem Mu do grobu nuty ‘Life Is Wonderful’ z nadzieją, że będzie mógł teraz już sobie sam zagrać ten utwór i to na każdym instrumencie, na jakim tylko zechce. I chyba, choć tu nie jestem do końca pewien, bez żadnej nauki. Bo tak chyba jest w niebie, co nie? A może jest tak, że nawet nie potrzebujemy instrumentu? Że wystarczy pomyśleć i już słyszymy swoją ulubioną piosenkę? I jedną myślą możemy wybrać sobie wersję: studyjna czy live? Albo nawet zmieniać instrumenty i wokalistę?

Przez chwilę przypomniało mi się, jak na lekcji odgrywaliśmy scenkę z filmu Mamma Mia i pokładaliśmy się ze śmiechu ale jakoś nie poprawiło mi to nastroju. Kolejne dni były bardzo trudne. W pewien sposób ból koiły odwiedziny na cmentarzu; odwiedzałem Go codziennie. Wiecie, co jest naprawdę ważne w takich momentach? Świadomość, że inni też są i pamiętają. Naprawdę. Jak widzisz codziennie zapalane znicze, przynoszone kwiaty i kartki z bardzo osobistymi słowami, to daje ci nadzieję, że jest dobrze.

Gdy dowiedziałem się, że Jego ulubiony zespół, Coma, będzie występował w naszym mieście, napisałem do menadżera z prośbą o dedykację jednego utworu na koncercie. Nic nie odpisał, więc tym większe było moje zaskoczenie, gdy nagle podczas koncertu ja i jego przyjaciele usłyszeliśmy słowa wokalisty:

– Kolejny utwór dedykujemy człowiekowi z waszego miasta, Mateuszowi, naszemu fanowi, który ogląda ten koncert już z góry.

Wiem, że ucieszył się, gdy usłyszał utwór ‘Spadam’ na żywo. Nie wydaje się dziwne, że akurat po Jego śmierci właśnie ten zespół przyjechał do Jego miasta?

Zadzwoniłem do mojego przyjaciela. Potrzebowałem rozmowy. Było ciężko. Umówiliśmy się w herbaciarni.

– Wiesz – zaczął – trochę przypomina mi to Stowarzyszeni Umarłych Poetów.

– Nie pomagasz mi – odpowiedziałem.  –  Keating w pewien sposób mógł czuć się winny za śmierć swojego ucznia. Pokazał mu inny świat. Pokazał mu, że życie jest cudowne a on nie potrafił tego skonfrontować z rzeczywistością.

– To nie tak – tłumaczył przyjaciel.

– A może to moja wina? – pytałem. – Może nie odczytałem znaków, które mi dawał. Na przykład z datą śmierci Lennona.

– No i co byś zrobił?  – pytał retorycznie przyjaciel.

– Nie wiem. A mówiłem ci o tym, co napisał na gadu-gadu? Dzień przed Jego śmiercią, dosłownie na kilka sekund, zobaczyłem Jego status: ‘It takes a toll to make you care’ – ‘potrzeba ofiary, by zaczęło ci zależeć’ To cytat z piosenki ‘Life Is Wonderful’. Wiedział, że słuchaliśmy jej razem. Wiedział, że odczytam ten status…

Tak naprawdę wiedziałem, że to nie moja wina. Że gdyby chciał, dałby mi jakiś znak. Wpadł pogadać. Zadzwonił. Cokolwiek. Albo i nie. Mimo to do dziś, gdy odwiedzam Jego grób, przepraszam Go, że nie zauważyłem…

Strasznie bałem się pierwszej lekcji po Jego śmierci. Myślałem: ‘I co? Tak po prostu wejdę do klasy i zacznę lekcję, jakby nic się nie stało? Czy powinienem może porozmawiać o tym, co się stało?’

Za jakiś czas odbyła się Noc Filmowa. Bez Mateusza. To znaczy ja wiem, że był. Ale jakoś nie byłem potem w stanie przez kilka lat zorganizować kolejnej Nocy Filmowej bez Niego. Pewnego wieczoru siedziałem przy komputerze. Na gadu-gadu miałem ustawiony status ‘life is wonderful’. Wyszedłem do toalety. Gdy wróciłem, spojrzałem na status. Zmienił się na ‘tell me I’m a part of history’ – ‘powiedz mi, że jestem częścią historii’. Nikt nie wchodził do mojego pokoju w tym czasie. ‘tak, jesteś’ – napisałem. Dowiedziałem się też, że latem Mateusz miał pojechać ze mną pierwszy raz do Londynu. Czekałem tyle lat, by ze mną pojechał. Tyle lat.

Wkrótce potem odwiedził mnie mój były uczeń, teraz przyjaciel, Kuba. Wpadł z prezentem świątecznym i w ogóle, powiedzieć kilka słów wsparcia. Kilka zwykłych i szczerych słów, których nie zapomnę do końca życia. Słów, dzięki którym chyba zaczęła się nasza przyjaźń. I dzięki którym chyba tak naprawdę pomału zacząłem się podnosić.

Przez wiele lat nie byłem w stanie posłuchać utworu ‘Life Is Wonderful’ Włączyłem go dopiero dzisiaj, gdy zacząłem pisać to opowiadanie. Paradoksalnie, później poleciłem tę piosenkę innemu mojemu uczniowi z nadzieją, że poprawi mu nastrój. I dopiero, gdy wysłałem do niego wiadomość uświadomiłem sobie, że on też ma na imię Mateusz. Życie jest cudowne. Zwykle.